środa, 12 stycznia 2011

Przyjaźń przerwana - E.L. Voynich - Rozdział I - fragment 4

Uderzenie gałęzi starego orzecha o szyby, skłoniło go do wstania. Drzewa te, rozłożyste i stare, rosły tuż koło ścian domu; w lecie gęste ich listkowie zamykało dostęp powietrzu i słońcu, a w noce zimowe szum gałęzi podobny był do ustawicznego jęku. Ze względu na dzieci, Franciszka nieraz pragnęła, by ponure te olbrzymy były nieco dalej od domu; nigdy jednak nie podsunęła myśli, że należałoby je ściąć, wiedząc dobrze, jak drogie są jej mężowi. Były złączone z najwcześniejszemi wspomnieniami jego dzieciństwa i każdy ich pręcik był uświęcony.

W tej chwili ich uderzani o szyby wydało mu się pukaniem ręki przyjacielskiej. Wstał i otworzył okno, zerwał parę dużych zżółkłych liści i potarł je o twarz. Mimo późnej jesieni, zachowały jeszcze silną woń – dla niego woń najmilszą na świecie.

Dotknięcie i woń tych więdnących liści zdołały jakoś złagodzić tłoczące go brzemię cierpienia. Mięciuchne i czyste, chłodne i woniejące, umierały z godnością łagodną i spokojną, jaką tchnął sam Montaigne. Słowa kojące ponownie przesunęły się w pamięci: Que les bestimens de mon aage ont naturellement a souffrir quelque gouttiere. Il est temps qu'ils commencent a se lascher et dementir: C'est une commune necessite: Et n'eust on pas faict pour moi un nouveau miracle”: (Snać budowle w moim wieku muszą cierpień od ścieków. Czas, by się zaczęły rozluźniać i słabnąć: konieczność to powszechna: a dla mnie cud nowy się nie stanie).

Tak; ale Franciszka umarła młodo.

Wsparł się na parapecie okna i poprzez sfalowany krajobraz leśny spoglądał ku dalekim wieżycom Vezelay'u, wieńczącym szare wzgórze pod szarem sklepieniem niebios. Zaiste, życie jego szare było jak to niebo. Zawsze było trochę bezbarwne od chwili owego krwawego zaczątku; teraz po odejściu Franciszki mało mu chyba pozostanie jasnych promyków. Jakkolwiek jednak bezradosne, zawsze jeszcze byłoby godnem wytrwania, o ile zdoła zachować spokój umysłu by w dalszym ciągu oddawać się swej pracy.

Ale nawet spokój umysłu jest niemożliwy przy takim płaczu Małgosi. Ten jej płacz był pierwszym dźwiękiem, jaki odbił mu się o uszy, gdy przed godziną wrócił był do domu, i dotąd jeszcze trwa, drażniący, nieustanny. Piastunka musi być bardzo niedbała lub nieodpowiednia; Franciszka nie pozwalała nigdy, by dzieci tak płakały. Nietylko że krzyk ten jest niemożliwy do zniesienia, lecz nadto musi też być szkodliwe dla trzechletniego dziecka takie wyczerpywanie sił w płaczu gwałtownym i długotrwałym. Nie może dłużej na to pozwolić. Jednakowoż myśl wtrącenia się po raz pierwszy w sprawy domowe tak go przerażała, że z onieśmieleniem i niechęcią uchylił drzwi pokoju dziecięcego.

- Berto – rzekł łagodnie – Małgosia płacze już bardzo długo. Czy może jest głodna, czy...

Kobieta zwróciła doń twarz zgnębioną i zalaną łzami.

- To ta niedbała Zuzka, proszę pana markiza. Ja tylko na chwileczkę skoczyłam do kościoła, ażeby się pożegnać z moją świętą panią, a ona... a ona...

- Co takiego? - pytał markiz, staając się zrozumieć, lecz równocześnie z lekka się cofając przed krzykiem dziecka. - Wszak nie biła dziecka?

Piastunka znów zaczęła płakać.

- To nie moja wina, nie moja, przysięgam. Jak mogłam wiedzieć, że będzie taka nieostrożna z tym klejnocikiem?

- Berto – rzekł markiz, podchodząc ku niej z twarzą surową – czy się coś stało?

Zakryła twarz fartuszkiem. Kilka stanowczych zapytań zmusiło ją do wyznania; wymknęła się na chwilę, by zobaczyć pogrzeb, pozostawiwszy dziecko pod opieką piętnastoletniej dziewczyny, która również zapatrzyła się przez okno na pogrzeb, a dziewczynka tymczasem w nowych trzewiczkach wygramoliła się na kamienne schody i spadła. Jest kilka potłuczeń i rana na główce.

Najbliższy lekarz mieszkał dość daleko; gdy więc krzyk dziecka nie ustawał, zawezwano matkę Connetable, uchodzącą za zręczną pielęgniarkę. Przyrządziła odwar z makówek, który szybko dziewczynkę uśpił; poczem oświadczyła, że stłuczenie było bardzo lekkie, gdyż żadna kość nie została złamana.

Markiz był mimo to dziwnie strwożony, lecz w parę godzin później, nowy wypadek, bardziej naglący zatarł w jego pamięci zdarzenie poprzednie. Henryś przeziębił się podczas pogrzebu, a będąc jeszcze rekonwalescentem, w ciągu nocy niebezpiecznie zachorował. Przez dziesięć dni, strach przed możliwością czwartej z rzędu ofiary całkowicie pochłoną myśl ojca; a zanim minęło niebezpieczeństwo grożące Henrysiowi, rany Małgosi były już niemal zabliźnione.

Zdawało się, że minął nareszcie okres wstrząśnień i lęków, lecz nerwy markiza mocno zostały nadszarpnięte. Nie mogąc spać, chodził nocą z pokoju do pokoju, gnany trwogą urojoną, żali nowe jakieś nieszczęście nie przydarzyło się któremuś z dzieci.

3 komentarze:

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...