
Po jakimś czasie znów się spotykają. Mimo cudownej wspólnej nocy Ksenia przyjmuje oświadczyny statecznego adwokata. Dlaczego? Tymczasem na Europę pada cień hitleryzmu i Max ma duże kłopoty...
Z każdym dniem coraz jaśniej sobie uświadamiał, że służbie mimo najlepszych ich chęci, niepodobna powierzyć dzieci. Pomijając takie sprawy praktyczne, jak upadek Małgosi i włożenie Henrysiowi cienkich trzewiczków, w których przemoczył nogi podczas pogrzebu i w mokrem tem obuwiu pozostał aż do wieczora, były jeszcze inne powody, niemniej ważne, nie pozwalające zostawić dzieci pod wpływem tych nieoświeconych, przesądnych wieśniaków. Odkrył mianowicie, że historje o ludożercach i wilkołakach były w domu na porządku dziennym, a jakkolwiek tak niewiele czasu upłynęło od śmierci matki, wielka zażyłość – w jego oczach bardzo nieodpowiednia – zdołała się już rozwinąć między kuchnią a pokojem dziecięcym. Specjalnie Rene, będący ulubieńcem służby, strasznie był przez nich psuty i rozpieszczany. Ciągle gdzieś przebywał z Jakóbem; właził mu na plecy i tak na nim jeździł, słuchał długich gadek o świętych i cudach, to znów podchodził do starej kucharki i odwiązywał jej zapaskę, pomagał mleć kawę, zaco w zamian otrzymywał gorące placki, przyczem przyswajał sobie brzydki sposób jedzenia i przeciągły akcent burgundzki. Niewątpliwie że służący mieli najlepsze chęci, a przywiązanie Jakóba do rodziny nie ulegało żadnej wątpliwości; niemniej wpływ jego na Renego mógł być ujemny. A pomijając wszystkie te rozliczne braki, na jakie narażone są dzieci w domu bez gospodyni, jakże Małgosia ma wyróść na damę, spędzając dzieciństwo bez opieki i towarzystwa damskiego?
Coś uczynić należy; ale co? Myśl pojęcia drugiej żony była mu wstrętna, po części, że żona byłaby poniekąd rywalką drogiej pamięci nieboszczki, a po części, że obecność kobiety zakłóciłaby jego spokojną atmosferę uczonego. Franciszka posiadała istny geniusz unicestwiania się, co w jego oczach było jedną z najcenniejszych zalet jej charakteru; nie mógł się jednak spodziewać, by rzadki ten przymiot napotkać miał po raz drugi.
Najprostszem rozwiązaniem trudności byłoby zaofiarowanie stałej gościny którejś z krewnych, któraby w zamian zajęła się domem i dziećmi. Kto wie jednak, czy to byłoby mniej krępującem od powtórnego małżeństwa, a mogłoby się nawet okazać gorszem, gdyż przy małżeństwie miałby pewną swobodę wyboru, natomiast jedyną jego krewną była szwagrowa, panna Angelika Leumonnier, stara panna o szczupłych funduszach, w rozliczne natomiast bogata cnoty. Niewątpliwie porzuciłaby z radością swe posępne domostwo w Avallon, by móc się czuć użyteczną na świecie; okazywałaby mu swą życzliwość przez wpadanie do pracowni i niesienie mu pociechy religijnej, oraz zaludnianie domu nieukształconymi księżmi i gadatliwemi zakonnicami.
Drugą i jedyną możliwością byłoby wysłanie dzieci do zakładów, gdzie uwzględnianoby należycie ich potrzeby cielesne i duchowe, wychowując odpowiednio do pozycji. Wobec szczupłych dochodów, trudno byłoby mu opłacać koszta osobnego utrzymania i kształcenia dzieci, lecz własne jego potrzeby były bardzo skromne, przytem zdecydowany był wyrzec się pewnych wygód materjalnych, by tylko zachować spokój i godność życia intelektualnego. Niestety, okazało się, że nawet przy największych oszczędnościach i odmawianiu sobie tych nielicznych wygód, do jakich był przyzwyczajony, nie zdoła umieścić dzieci odpowiednio, bez sprzedania części posiadłości, i tak już mocno uszczuplonej i obdłużonej. Należyte wykształcenie bardziej się jednak przyda chłopcom niż wielka posiadłość, a w każdym razie zostanie jeszcze coś na posag dla Małgosi.
Uzyskawszy w ten sposób pieniądze, oddał dziewczynkę pod opiekę ciotki, wyznaczając na jej potrzeby fundusz tak znaczny, że Angelika wiedząc o ciężkiem położeniu szwagra, wahała się z przyjęciem zaofiarowanej jej sumy.
- To zadużo, Stefanie, doprawdy. Cóż to kosztuje utrzymanie i garderoba takiego dziecka! A za trud, to chyba nie sądzisz, bym potrzebowała zapłaty! Będzie dla mnie skarbem prawdziwym, żywą pamiątką po mojej kochanej siostrze.
Łzy będące u niej zawsze na pogotowiu, napłynęły jej do oczu. Markiz mimowoli zmarszczył brwi, w duchu zadając sobie pytanie, skąd Franciszka wzięła swoje wychowanie – ona nie płakała nigdy. Jakób i stara kucharka mogliby mu byli powiedzieć coś przeciwnego, lecz on istotnie nigdy jej nie widział płaczącej.
- Moja droga Angeliko – rzekł swym łagodnym głosem – pozostaw mi proszę, jedyny zbytek człowieka ubogiego: prawo uczciwego płacenia długów. Oczywiście, że nigdy nie mógłbym ci zapłacić troskliwości i przywiązania do mojej córki, lecz to przynajmniej mogę zrobić, by ci zaoszczędzić trosk co do środków. Nie chcę, by Małgosia odczuła kiedykolwiek brak pieniędzy; i tak już ciężko dla dziewczyny nie mieć matki. Dla mnie najzupełniej wystarczy kęs chleba i moje książki.
Krokiem następnym było oddanie chłopców do szkół. Dla Henrysia zakład Cystersów w Avallonie był możliwie najodpowiedniejszy; chłopiec zaczynał się właśnie rozwijać po dwóch ciężkich chorobach, przebytych ostatnio, a będąc z usposobienia uczuciowym, niezawodnie by cierpiał i tęsknił za domem, gdyby go umieszczono gdzieś daleko. W Avallonie będzie miał ciotkę i siostrzyczkę, a także i ojca w pobliżu.
Co da nauki... markiz z rezygnacją wzruszył ramionami. On sam był z przekonania ateistą, ale Franciszka na swój cichy, nienarzucający się sposób był głęboko religijna i cieszyłoby ją, gdyby mogła wiedzieć, że najstarszy jej syn będzie wychowywany w duchu katolickim. Szkoła była tania i odpowiednia, a cała szlachta okoliczna była bezwzględnie klerykalną. Jeśli Henryk ma się później zajmować gospodarstwem, podzielanie poglądów panujących ułatwi mu stanowisko społeczne. Niema powodu dla którego nie należałoby go wychowywać w duchu religijnym; dobry chłopiec, bardzo nawet dobry, lecz trochę ograniczony.
Rene przedstawiał problem trudniejszy do rozwiązania. Poczciwi Cystersi niewiele by chyba z niego zdołali wydobyć; raczej bowiem był wszystkiem innem, niż ograniczonym. Tymczasem dostał markiz list od brata, jedynego prócz niego członka rodziny, który uszedł z życiem przy splądrowaniu zamku. Daleki krewny adoptował był obydwóch osieroconych chłopców i podczas zaburzeń schronił się z nimi do Anglji, gdzie młodszy się osiedlił, przyjął poddaństwo angielskie, zmieniając nazwisko na proste: Henryk Martel. Obecnie wykonywał z powodzeniem jakiś zawód w Anglji, mając żonę Angielkę i ognisko rodzinne w Gloucestershire. On właśnie napisał do brata, by mu na kilka lat oddał Henryka, który mógłby uczęszczać do szkoły z jego synami.
Henryk był już dość dużym chłopcem, by można było z nim pomówić, więc ojciec pokazał mu list brata. Jedyną jednak odpowiedzią był strumień łez. Nienawidząc płaczu, markiz pocieszał jednak chłopca w sposób najdobrotliwszy, zapewniając, że wbrew jego woli nikt go nie wyśle do Anglji. W tejże chwili doleciał z ogrodu ostry dyszkant Renego:
- Och, Jakóbie, jakiś ty głupi! Ja to potrafię poruszyć bez tych wszystkich historyj. O popatrz, jak to trzeba ustawić; widzisz? A teraz obróć w kółko; nie, w drugą stronę. Ot, widzisz!
- No popatrzcie, ktoby to pomyślał! - wykrzyknął z kolei stary kucharz, a w głsie brzmiał podziw najwyższy.
- Czy kto kiedy widział takie mądre dziecko? Tylko spojrzy, a już wie, co zrobić!
- Tak – potwierdził Jakób – człowiek byłby się nad tym mozolił lata i nicby nie był wymyślił. Oj paniczu, już to z tą głową panicz czegoś dokaże na świecie!
Markiz miał tego dość. Jeśli dłużej jeszcze pozostawi to dziecko pod wpływem służby, całkowicie je zdemoralizują swem bezkrytycznem pochlebstwem. Szkoła angielska jest niezrównana, gdy chodzi o tępienie w chłopcu zarozumialstwa. Bezwłocznie siadł i odpisał bratu, że co do Henryka postanowił już był co innego, z wdzięcznością jednak skorzystałby z propozycji dla młodszego syna.
Rene był tak blady i milczący, wyjeżdżając z domu, że na chwilę ojciec zachwiał się w swem postanowieniu. Wstrząśnienie, jakiego doznał w dzieciństwie, uczyniło go chorobliwie wrażliwym i niezdolnym do znoszenia widoku cierpienia. Miał już niemal na ustach słowa, wyrzeczone do Henryka: „Dobrze, nie musisz jechać do Anglji”. Pomyślał jednak, że takie rozpieszczanie chłopca o zbyt żywym temperamencie nie byłoby prawdziwą dobrocią, i że Rene po pierwszem onieśmieleniu będzie niewątpliwie szczęśliw w Anglji. Będzie mu tam przecież bardzo dobrze. A ostatecznie, co można uczynić innego?
Markiz wrócił do swej pracowni i zamknął drzwi. Ostatniemi czasy myślał wyłącznie o dzieciach; obecnie, po zrobieniu dla nich wszystkiego co mógł, kłopotanie się sprawami już załatwionemi byłoby jedynie karygodnem marnowaniem sił. Stanowczym wysiłkiem woli wyrzucił sprawę tę ze swej myśli i zabrał się do przerwanego tłumaczenia hieroglifów na sarkofagu w Luwrze.
Poniżej zamieszczam cały wstęp do Oliwii Latham "od tłómaczki". Szkoda, że nie podała żadnych dat. Nie wiem w sumie co kiedy zostało napisane. Ale jeszcze może kiedyś gdzieś to znajdę.
Marya Feldmanowa. 1907 rok.
Od tłómaczki.
Z współczesnych pisarzy angielskich, prawo obywatelstwa zdobył u nas na razie jeden Rudyard Kipling, a w ostatnich czasach krzykliwa reklama mody zaczyna banalizować nazwisko przecenianego poniekąd, a równocześnie niedocenianego, bo zbyt powierzchownie rozumianego, Oskara Wilde'a. Feljetony dzienników i dodatki powieściowe pochłaniają sensacyjne elukubraty Conan Doyle'a, Maryi Corelli e tutti quanti, tłómaczone zazwyczaj z lichych przeróbek niemieckich; prawdziwy jednak świat piśmiennictwa angielskiego, z tem, co w nim istotnie głębokiem, wielkiem, niepospolitem – Jerzy Meredith, Tomasz Hardy, Józef Conrad – świat ten zsyła nam swe promienie rzadko, zwolna, ze znacznem opóźnieniem.
Nic też dziwnego, że publiczności polskiej nie jest znanem nazwisko pani E. L. Voynich, autorki, która, pracując na polu literackiem od jakiej dwudziestki lat, napisała tylko trzy powieści i to wcale nie kilkutomowe, jak nakazuje tradycja powieściopisarek angielskich. A jednak mamy mnóstwo powodów do zaznajomienia się z autorką Oliwii Latham. Przedewszystkiem spoza pisowni obcej przegląda nazwisko o bardzo nam znanym dźwięku. Istotnie, w autorce witamy panią Lillę Woyniczową, Angielkę z rodu, a żonę z dobrego Polaka, znanego z zarania dziejów ruchu społecznego w Warszawie, obecnie wsławianego szczęśliwemi odkryciami naukowemi antykwariusza w Londynie. I nie tylko nazwisko autorki jest polskiem. Kilka postaci przez nią stworzonych, kilka nastrojów, a przedewszystkiem cały ton zasadniczy jej twórczości przypomina nam najświetniejsze kartki własnej naszej literatury. Taka wizya pani Heleny (w Jacku Raymondzie), zapatrzonej w rozkwitłe krokusy, zdaje się być jedną z owych tęsknych inwokacyi, jakie żrąca nostalgia wyrywała z piersi naszych wszelkich wygnańców, a postać d-ra Sławińskiego, godne wzbogacając galeryę męczeników narodowych, niczem nie zdradza, że nie w polskiej poczęta została duszy.
Bliską nam jest pani Woyniczowa; - w duszy jej, duszy córki znakomitego filologa oxfordzkiego, dźwięczy silnie struna bohaterstwa tego, co smutnemi akordy wielkości i męczeństwa niesie jak by echa z kraju „mogił i krzyżów”. Dzieła jej, to powieści bohaterskie w wielkim stylu; czy z dramatyczną siłą odtwarza świat podziemi i walk konspiracyjnych, odradzających się Włoch (The Gadfly, Szerszeń), czy z bolesną zadumą myślicielki, widzącej zło, a nie obwiniającej złoczyńcy, kreśli straszną tragedyę dziecka (Jack Raymond), czy wreszcie na krwawy stos despotyzmu wiedzie garstkę nowych ofiar (Olive Latham), zawsze ukazuje dusze wielkie, hartowne, kształtowane w ogniu wielkiej idei wyzwalającego się człowieczeństwa. Z trawiącą analizą, napróżno bijącą skrzydłami o niewzruszone: czemu? dlaczego? człowiek Woyniczowej załatwił się kiedyś, dawno, na Golgocie swych przeżyć najgłębszych, a zabiwszy w sobie ból – odmienną tylko formę niewoli człowieczej – olbrzymieje przed nami posągowy, nieugięty.
Bohaterstwo to niema w sobie pozy pseudoromantycznej. Brak mu nie tylko animuszu rycerskiego o falujących pióropuszach i szczęku orężnym, lecz nawet tego płomiennego entuzyazmu, co oskrzydla walczących, a kojący balsam spełnionego obowiązku wsącza w rany pokonanych. Córka Albionu, obok całego wysokiego nastroju duszy, nie zatraca zmysłu analizy trzeźwej i związku z realnym gruntem rzeczywistości. Stąd w twórczości jej: ścisła, wierna psychologia osobistości i wypadków, idąca w parze z nieubłaganą logiką myślenia. Niepospolita artystka, przytem wielostronna: ukończyła w Berlinie studya nad muzyką, specyalnie nad Bachem, wychowana w słońcu idei starogreckich filozofów, umiejących cenić boski dar życia, w imię godności tego życia, w imię przyświecającego jej ideału bezwzględnego, buntuje się, że wielką jego linię trzeba naginać do dobrych celów, każdy drobny strzęp dobra opłacać tak bardzo drogo. Stąd brak radosnego entuzyazmu, lecz brak też upadków i wątpień. Cena życia wielkiego zbyt wygórowana; złożyć ją jednak trzeba, bo, jak powiada Epiktet: w kiepskim sezonie cena główki sałaty dochodzi do półczwarta feniga i wyżej... Trzeba zatem stosować się do miejscowości i czasu... A hen, w dali, majaczy Kraina Jutra...
Prawa, głęboka natura stworzyła kilka tych dzieł, któremi pani Woyniczowa literaturę dotąd obdarzyła. Niewielka ich liczba, ale bo też je zrodziła praca artystyczna, równająca się Flaubertowskiej, poświęca długie lata na studyowanie środowiska i stosunków (włoskich z połowy XIX wieku w Szerszeniu, rosyjsko-polskich w Oliwii Latham) i na wycyzelowanie stylistyczne. Do mistrzostwa została też tu doprowadzona stuka wypowiadania ogromnego bogactwa treści na niewielkiej liczbie stronnie.
A do jakiej eteryczności i słodyczy język jej się nagina, ten tylko zdoła ocenić, kto w oryginale Oliwii Latham przeczyta ustępy Anhellego.
Pobieżny ten szkic wyjaśni poniekąd, czemu nazwisko pani Woyniczowej nie należy do codziennych artykułów spożywczych, któremi fabryki powieściopisarek angielskich zaopatrują magazyny europejskie. Mimo to liczba wydań jej dzieł w Anglii i Ameryce jest ogromna, a Szerszenia przyswoiły sobie w przekładach wszystkie poważne literatury europejskie (nie wyjmując rosyjskiej) oprócz... polskiej.
Może przekład niniejszy przyczyni się chociaż w części do poznania jednej z najpiękniejszych a nam pokrewnych dusz współczesnej Anglii.
Ethel Lilian Voynich, z domu Boole, (ur. 11 maja 1864 w hrabstwie Cork w Irlandii, zm. 27 lipca 1960 w Nowym Jorku), angielska pisarka i muzyk o skrajnie lewicowych poglądach. Jej ojcem był sławny matematyk brytyjski George Boole. Wyszła za mąż za Wilfrida M. Voynichaznanego jako odkrywca i badacz słynnego manuskryptu.
Sławę przyniosła jej powieść Szerszeń, wydana w czerwcu roku 1897 w Stanach Zjednoczonych i we wrześniu tego samego roku w Angliiopowiadająca o walce rewolucyjnej w XIX-wiecznych Włoszech. Książka była niezwykle popularna w Związku Radzieckim w czasach stalinowskich i - jako poprawna politycznie - została przetłumaczona na wiele języków bloku krajów satelickich, w tym również w Chińskiej Republice Ludowej.
Do roku śmierci Ethel Voynich sprzedano w ZSRR 2,500,000 egzemplarzy tej książki.
Pierwsze polskie tłumaczenie tej powieści ukazało się w 1911 roku.
Według pewnego źródła pisarka napisała też drugą część "szerszenia" pt. "przyjaźń przerwana". Opowiada o losach głównego bohatera od momentu zakończenia pierwszej części do początku drugiej czyli o pobycie Artura w Ameryce Południowej. Niestety nie wiadomo o niej nic więcej.
W roku 1955 radziecki reżyser Aleksandr Fajntsimmer nakręcił wg powieści Ethel Voynich film fabularny pt. Szerszeń (ros.: Овод), a muzykę do tego filmu skomponował Dymitr Szostakowicz. W roku 1980 ponownie nakręcono tę powieść w reżyserii Nikołaja Maszczenki. Andriej Charitonow otrzymał nagrodę "Złota Nimfa Monte Carlo" 1981 za rolę Artura.
Ciekawostki:
Według historyka Robina B. Lockharta, rosyjskiego agenta i jednocześnie brytyjskiego szpiega na usługach SIS (Secret Intelligence Service) Ethel Voynich była znana nie tylko jako literat; obracała się w kręgach porewolucyjnej emigracji rosyjskiej. Lockhart twierdzi, że Voynich miała bliskie kontakty ze szpiegami sowieckimi we Włoszech.
(źródło: wikipedia)
Uderzenie gałęzi starego orzecha o szyby, skłoniło go do wstania. Drzewa te, rozłożyste i stare, rosły tuż koło ścian domu; w lecie gęste ich listkowie zamykało dostęp powietrzu i słońcu, a w noce zimowe szum gałęzi podobny był do ustawicznego jęku. Ze względu na dzieci, Franciszka nieraz pragnęła, by ponure te olbrzymy były nieco dalej od domu; nigdy jednak nie podsunęła myśli, że należałoby je ściąć, wiedząc dobrze, jak drogie są jej mężowi. Były złączone z najwcześniejszemi wspomnieniami jego dzieciństwa i każdy ich pręcik był uświęcony.
W tej chwili ich uderzani o szyby wydało mu się pukaniem ręki przyjacielskiej. Wstał i otworzył okno, zerwał parę dużych zżółkłych liści i potarł je o twarz. Mimo późnej jesieni, zachowały jeszcze silną woń – dla niego woń najmilszą na świecie.
Dotknięcie i woń tych więdnących liści zdołały jakoś złagodzić tłoczące go brzemię cierpienia. Mięciuchne i czyste, chłodne i woniejące, umierały z godnością łagodną i spokojną, jaką tchnął sam Montaigne. Słowa kojące ponownie przesunęły się w pamięci: Que les bestimens de mon aage ont naturellement a souffrir quelque gouttiere. Il est temps qu'ils commencent a se lascher et dementir: C'est une commune necessite: Et n'eust on pas faict pour moi un nouveau miracle”: (Snać budowle w moim wieku muszą cierpień od ścieków. Czas, by się zaczęły rozluźniać i słabnąć: konieczność to powszechna: a dla mnie cud nowy się nie stanie).
Tak; ale Franciszka umarła młodo.
Wsparł się na parapecie okna i poprzez sfalowany krajobraz leśny spoglądał ku dalekim wieżycom Vezelay'u, wieńczącym szare wzgórze pod szarem sklepieniem niebios. Zaiste, życie jego szare było jak to niebo. Zawsze było trochę bezbarwne od chwili owego krwawego zaczątku; teraz po odejściu Franciszki mało mu chyba pozostanie jasnych promyków. Jakkolwiek jednak bezradosne, zawsze jeszcze byłoby godnem wytrwania, o ile zdoła zachować spokój umysłu by w dalszym ciągu oddawać się swej pracy.
Ale nawet spokój umysłu jest niemożliwy przy takim płaczu Małgosi. Ten jej płacz był pierwszym dźwiękiem, jaki odbił mu się o uszy, gdy przed godziną wrócił był do domu, i dotąd jeszcze trwa, drażniący, nieustanny. Piastunka musi być bardzo niedbała lub nieodpowiednia; Franciszka nie pozwalała nigdy, by dzieci tak płakały. Nietylko że krzyk ten jest niemożliwy do zniesienia, lecz nadto musi też być szkodliwe dla trzechletniego dziecka takie wyczerpywanie sił w płaczu gwałtownym i długotrwałym. Nie może dłużej na to pozwolić. Jednakowoż myśl wtrącenia się po raz pierwszy w sprawy domowe tak go przerażała, że z onieśmieleniem i niechęcią uchylił drzwi pokoju dziecięcego.
- Berto – rzekł łagodnie – Małgosia płacze już bardzo długo. Czy może jest głodna, czy...
Kobieta zwróciła doń twarz zgnębioną i zalaną łzami.
- To ta niedbała Zuzka, proszę pana markiza. Ja tylko na chwileczkę skoczyłam do kościoła, ażeby się pożegnać z moją świętą panią, a ona... a ona...
- Co takiego? - pytał markiz, staając się zrozumieć, lecz równocześnie z lekka się cofając przed krzykiem dziecka. - Wszak nie biła dziecka?
Piastunka znów zaczęła płakać.
- To nie moja wina, nie moja, przysięgam. Jak mogłam wiedzieć, że będzie taka nieostrożna z tym klejnocikiem?
- Berto – rzekł markiz, podchodząc ku niej z twarzą surową – czy się coś stało?
Zakryła twarz fartuszkiem. Kilka stanowczych zapytań zmusiło ją do wyznania; wymknęła się na chwilę, by zobaczyć pogrzeb, pozostawiwszy dziecko pod opieką piętnastoletniej dziewczyny, która również zapatrzyła się przez okno na pogrzeb, a dziewczynka tymczasem w nowych trzewiczkach wygramoliła się na kamienne schody i spadła. Jest kilka potłuczeń i rana na główce.
Najbliższy lekarz mieszkał dość daleko; gdy więc krzyk dziecka nie ustawał, zawezwano matkę Connetable, uchodzącą za zręczną pielęgniarkę. Przyrządziła odwar z makówek, który szybko dziewczynkę uśpił; poczem oświadczyła, że stłuczenie było bardzo lekkie, gdyż żadna kość nie została złamana.
Markiz był mimo to dziwnie strwożony, lecz w parę godzin później, nowy wypadek, bardziej naglący zatarł w jego pamięci zdarzenie poprzednie. Henryś przeziębił się podczas pogrzebu, a będąc jeszcze rekonwalescentem, w ciągu nocy niebezpiecznie zachorował. Przez dziesięć dni, strach przed możliwością czwartej z rzędu ofiary całkowicie pochłoną myśl ojca; a zanim minęło niebezpieczeństwo grożące Henrysiowi, rany Małgosi były już niemal zabliźnione.
Zdawało się, że minął nareszcie okres wstrząśnień i lęków, lecz nerwy markiza mocno zostały nadszarpnięte. Nie mogąc spać, chodził nocą z pokoju do pokoju, gnany trwogą urojoną, żali nowe jakieś nieszczęście nie przydarzyło się któremuś z dzieci.
Zamek, ogromny, wilgotny, zniszczony, robił wrażenie czegoś przygnębiającego za najlepszych nawet czasów; w tej chwili jednak, gdy obłoceni, drżący od zimna, żałobą okryci jego mieszkańcy, wśród nieustającego deszczu dojeżdżali do niego aleją wiązów, następnie ogromnym łukiem bramy kamiennej pośród zdruzgotanych baszt i wieżyc, widok jego do głębi zmroził serce właściciela. Nigdy nie odczuł był tak silnie nagiej surowości, cichej i poważnej wyniosłości tego miejsca, a przecież nigdy nie kochał go tak głęboko. Wydało mu się, jakoby ono było zawsze najistotniejszą miłością jego serca, droższem od dzieci, droższem nawet od książek.
Książki były jego własnością osobistą; kochał je od lat trzydziestu; natomiast łańcuch, wiążący go z tym domem, sięgał cztery wieki wstecz. Pokolenia de Marteurellów, jedno po drugiem, żyły tu i umierały; nigdy zbyt bogaci, potężni lub sławni, lecz pogodnie przeświadczeni o swem prawie do życia i zadowoleni z siebie, a na ogół też ze swego Stwórcy.
W Paryżu, dokąd zajeżdżali rzadko, dla interesów lub przyjemności, mogliby się byli spotkać z lekceważeniem, okazywanem poczciwcom prowincjonalnym; tu żadne powątpiewanie nie mogło ich zniechęcić, żadne zagadnienie osaczyć; pomazaniec boży na tronie, nie był bezpieczniej odgrodzony od prawdy, niż oni w swym zamku, obwiedzionym wałem obronnym. Nagle, w ciągu jednej godziny spadł na nich wyrok.
Wstrząsnął się, wchodząc do wielkiej hali. Zaiste, dość już miał trosk na dzisiaj; czemuż dziś właśnie straszne wspomnienie dzieciństwa wraca doń zmorą opętańczą?
Zniszczona stara szafa na bieliznę uszła była pożodze i rabunkowi. Stała jeszcze nienaruszona na uboczu, dokąd przywlekła ją stara jego piastunka i jej dorosły syn Jakób, by go ukryć, zanim tłum wyłamie bramy. Tu skulił się w ciemności, drobne, popychane stworzonko, mniejszy niż Henryś obecnie, rozpaczliwie zatykając sobie uszy, by przytłumić wrzaski i przekleństwa i tupanie nóg i krzyki na schodach, które nagle ścichły, gdy przed chwilą brzmiały tak przeraźliwie.
Och, te krzyki na schodach! Echo ich trwogą napełniło mu całą młodość, zgłuszyło wszelką muzykę życia, a drogie to domostwo, gdy doń wrócił po latach chłopięctwa spędzonych w Anglji, uczyniły przedmiotem strachu, miast radości. Dopiero przyjście Franciszki odpędziło upiory; żadne widziadła wyobraźni nie mogły istnieć w jej obecności, tak zdrowej, tak pogodnej, tak całkowicie prozaicznej. Czy wrócą teraz, gdy ona odeszła?
Zdawały się być przeraźliwie blisko. Nawet piskliwy krzyk dziecka z pokoju dziecięcego dochodzący, zdołał je już przywołać. Życie upłynęło mu tak skąpe w wypadki, że nic nie mogło zatrzeć tego jednego potwornego wrażenia; i oto w chwili wyczerpania sił i równowagi, wróciło znowu z wyrazistością zmory nocnej. Czuł niemal, gęsty dławiący dym; słyszał prawie trwożny głos Jakóba: „Paniczu! Stefuś! Gdzie panicz? Nic się nie stało złego? Już wszyscy odeszli, kochanie moje!”
Ten sam Jakób, dziś siwowłosy, a wciąż jeszcze się nim opiekujący, podszedł teraz ku niemu do drzwi pracownicy, z czerwonemi oczyma.
Pan markiz nie zapomni złożyć przemoczonych rzeczy? Tak dziś chłodno. A Marta przygotowała trochę gorącej zupy.
Dziękuję, Jakóbie – z wdzięcznością rzekł markiz. - Ty zawsze o wszystkiem pamiętasz. Dopilnuj też, proszę, by się zajęto dziećmi, dobre? I niech mi nikt nie przeszkadza; chcę być sam.
Znalazłszy się w pracowni, zamkniętymi drzwiami oddzielony od świata zewnętrznego, z przyjaciółmi młodości na półkach, ofiarowującymi w niemem oddaniu szlachetne pocieszenie, odetchnął swobodniej. Sięgnął do jednej przedziałki i wyjął „Republikę” Platona; zaraz jednak odłożył ją z westchnieniem; Grecy mu dziś nie pomogą. Przez chwilę się wahał; z ociąganiem dotykając pieszczotliwą ręką ulubionych tomów: Woltera, Diderota, Hobbesa, Gibbona; następnie wyjął Montaigne'a i przysunąwszy krzesło do rozpalonych polan na kominku, otworzył książkę, gdzie rozpoczynał się essay o doświadczeniu.
Istotnie, dla spokojnego, średnich lat egiptologa, ciężkim było ciosem to raptowne wyrwanie go z pracowni i pogrążenie w najgłębszej otchłani tragedji. W ciągu czternastu dni, trzecią już trumnę spuszczano w jego oczach do tego samego grobowca. Śmierć dzieci go przygnębiła, jakkolwiek mało je znał, żyjąc przeważnie z swemi księgami; natomiast śmierć ich matki do głębi wstrząsnęła jego życiem.
Powoli się odwrócił. Trudno było sobie uświadomić, że to żona jego została tu pochowaną; że gdy on i chłopcy wrócą do domu zziębnięci i przemoczeni, nie zastaną jej, wyczekującej ich przybycia, z uśmiechem przywitania i ciepłemi pantoflami. Przez lat czternaście była każdej chwili w pogotowiu, gdy jej potrzebował, podobnie jak każdej chwili gotowa się była usunąć, gdy był zajęty. Stanowiła nieodzowną cząstkę urządzenia domowego; wygodna, użyteczna, w niczem nie przeszkadzająca.
Początkowo nie było to małżeństwo z miłości; markiz się ożenił, ponieważ przyjaciele jego uważali, że powinien mieć żonę; będąc w kwestji tej obojętnym, im pozostawił był wybór narzeczonej; mimo to, ni on ni ona, ani na chwilę nie żałowali tego związku. Przez wszystkie te lata był dla niej niezmiennie uprzejmym, gdyż nie mógłby w ogóle być innym wobec żadnej kobiety, a także niezmiennie wiernym, gdyż jedynie duchowe rozkosze posiadały dlań urok. Jakkolwiek jednak urodziła mu pięcioro dzieci i była mu zarówno matką jak żoną, nie pozwalając odczuwać ubóstwa, chroniąc od przykrości i zgrzytów codzienności, nigdy jej właściwie nie znał, ani też przypuszczał, że jest w niej coś do poznania; była dlań poprostu Franciszką. Teraz wydawała mu się dziwnie jakoś wzniosłą, niemal potężną; nie dlatego, że nie żyła, lecz że umarła otoczona aureolą, glorią macierzyństwa.
Gdyby była wiedziała, że ta jej śmierć wzbudzi w nim rodzaj nowego jakiegoś onieśmielenia wobec niej, byłaby tem boleśnie zdumioną. W jego oczach – o ileby się w ogóle nad tem zastanawiała – rozpaczliwa walka, jaką bez niczyjej pomocy toczyła z tyfusem, któremu uległo troje jej dzieci, byłaby prostem następstwem faktu, że była ich matką. Jednakowoż, jako istota zwyczajna i mająca dużo do roboty, nie łamała sobie głowy nad abstrakcyjnem zagadnieniem różnicy, zachodzącej między macierzyństwem a ojcostwem; ot poprostu, jako coś zupełnie naturalnego, narażała swe życie, oszczędzając życie męża. Znakomici uczeni zbyt są drogocenni, by ich narażać na niebezpieczeństwo. On znów trzymał się zdala, nie przez tchórzostwo, lecz dlatego, że nigdy się do niczego nie mieszał. Pokładał we Franciszce zaufanie bezwzględne i nigdy nie przyszłoby mu do głowy kwestionować jej autorytet w sprawach praktycznych, podobnie jak jej nie przyszłoby do głowy dysputować nad jego sądami w kwestji papyrusów. Teraz, uratowawszy jedno dziecko, zeszła ze świata za dwojgiem młodszych, bez żadnej egzaltacji przedśmiertnej, prócz lekkiej obawy, czy też służba potrafi utrzymać dzieci w czystości i należycie przyrządzać kawę, gdy ona nie będzie już nad tem czuwać.
Henryś, starszy chłopczyk, szedł obok ojca, gorżko łkając. Mając lat trzynaście, był już w stanie zrozumieć, że matka umarła naprawdę. Przytem sam dopiero co przebył tyfus i cierpiał także skutkiem depresji fizycznej rekonwalescenta. Markiz dobrotliwie pogłaskał go po ramieniu, a Henryś podniósłszy nań oczy, uśmiechnął się przez łzy. Jego miłość do ojca była odblaskiem prostodusznej, oddanej adoracji matki. Nikt na świecie nie był tak zdolny jak ojciec, ani tak uczony, ani tak niezwykły; zaszczyt pieszczoty ojcowskiej mógł złagodzić wszelkie cierpienie. Jeszcze jeden konwulsyjny szloch i pociągnięcie nosem, i przestał płakać, z uczuciem wdzięczności ocierając się mokrym od łez policzkiem o rękę dobrotliwą.
Markiz był rad, że Rene przynajmniej nie szlocha i nie pociąga nosem. Bolał głęboko nad swoimi chłopcami osieroconymi przez matkę, lecz dzieci płaczące zawsze go drażniły; tak im jakoś było trudno użyć należycie chustki do nosa. Rene nie płakał wcale, miał dopiero lat dziesięć i podobnie jak dziewczynka pozostawiona w domu, zbyt był jeszcze dziecinny, by odczuć stratę matki. Przez całą drogę zachowywał się biernie, skulony od zimna.
ROZDZIAŁ I
Orszak pogrzebowy wlókł się mokrą, ponurą drogą wiejską, następnie błotną ścieżyną ku cmentarzowi na wzgórku, a ludzie odkrywali głowy i żegnali się z większą czcią niż zwyczajnie, gdy koło nich przechodził. Kilka starych kobiet w białych czepcach zamykało pochód – niektóre płakały. Pani markiza była dobra dla biednych, odczuwają też jej brak.
Nie jakoby w Marteurelles-le-Chateau był ktokolwiek prawdziwie biednym. Nędza w dawnej swojej formie, nędza-ludożerczyni, miażdżąca, potworna nędza, jaką kobiety owe znały w swej młodości, nędza ta minęła wraz z życiem, które skończyło się przed katastrofą. Zniknęła wraz z pańszczyzną i opłatami od soli, podatkami i rogatkami, wraz z całą wspaniałością i przywilejami dawnego Marteurelles. Dym płonącego zamku uniósł ze sobą tyle rzeczy, które we wspomnieniu tych co pamiętali swe życie z przed r. 1789, zachowały się jedynie jako zmora potworna.
Jednakowoż być biedniejszym od swego sąsiada, znaczy bądź co bądź być biednym, a w Marteurelles dokonała się w ciągu jednego pokolenia tak radykalna zmiana w położeniu włościaństwa burgundzkiego, że za biednego uważano już człowieka, nie posiadającego własnej krowy.
Dla tych właśnie nieszczęśliwych a także dla wszystkich chorych i strapionych, nieboszczka była przyjaciółką dobrotliwą. Jej miłosierdzie nie przejawiało się w hojnych darach, gdyż Rewolucja obdarzywszy dobrobytem wieś, równocześnie zubożyła zamek. Była im jednak zawsze dobrą sąsiadką i jakby matką, a jakkolwiek nie mogła nikogo obdarzyć krową, to dzbanek mleka wręczała z tak życzliwym uśmiechem i tak serdecznem zainteresowaniem dla zdrowia niemowlęcia, że jak stara Piotrowa zauważyła do kmotry Papilllon: „nikt by nie powiedział, że ona należy do tych przeklętych arystokratów”.
A w rzeczywistości, to należała do nich jedynie na mocy swego małżeństwa. Córka lekarza z Dijon, wniosła mężowi skromny tylko posag mieszczański, a za cały herb, szlachectwo charakteru. On jednak miał herbów za dwoje, jak mogły zaświadczć zdruzgotane pomniki i tablice pamiątkowe w kościele parafialnym; poza tem, niby druga Kordelja, była sama wianem, a pustka, jaką pozostawiła odchodząc, był też odpowiednio wielka.
Wyglądał dziwnie bezradnie, stojąc nad grobem z dwoma synami; tak bezradnie, że patrząc nań, można było przypuszczać, iż nieboszczka była wdową, osierocającą oto nie dwóch, lecz trzech synów, z których jeden miał już włos siwawy na skroniach.