czwartek, 29 maja 2014

Przyjaźń przerwana - E.L. Voynich - Rozdział I - fragment 6

Henryk ukończył kolegium Cystersów, licząc lat dziewiętnaście. Rozwinął się w rosłego, silnego młodzieńca, zachowawszy skromność i wolną od samolubstwa uległość z lat dziecięcych. Przyswoił sobie nieco wiadomości praktycznych z zakresu ogrodnictwa i gospodarstwa mlecznego, potem wrócił do domu i objął zarząd gospodarstwa; odprawił niezdolnego i nieuczciwego zarządcę, wszystkie swe siły skierowując, jak ongi matka, ku uwolnieniu ojca, którego umysł uwielbiał, od drobiazgowych kłopotów i przykrości, płynących z ubóstwa.
Rene tymczasem pozostawał ciągle w Anglji, spędzając wakacje w domu wuja w Gloucestershire. Zdawał się wyrabiać raczej na Anglika niż na Francuza; listy swe do domu, nieporadne we formie, będące przeważnie sprawozdaniami z zawodów tennisowych, podpisywał: „R. Martel”. Ukończył szkołę w roku ośmnastym, zdobywszy sympatję nauczycieli i kolegów, oraz zazdrości godną reputację za wybitne zdolności w pływaniu, zbytkowaniu i geografji.
Dla Henryka, powrót brata, którego nie widział od lat ośmiu, był zdarzeniem pierwszorzędnej doniosłości. Szedł kilka mil w kurzu gościńca paryskiego, na spotkanie dyliżansu, poczem zaczął ściskać i całować przybyłego z takim zapałem, że Rene wyszedłszy dopiero co ze szkoły angielskiej, oblał się płomiennym rumieńcem, mrucząc: - Och, doprawdy…
Na chrzęst ciężkiej bramy żelaznej, markiz wyszedł ze swej pracowni i z tarasu przyglądał się obydwom rosłym młodzieńcom. Budową i cerą byli do siebie podobni, a jednak różnica w ich wyglądzie była uderzająca. Henryk wygląda – z uśmiechem pomyślał ojciec – jak staranna kopja, której oryginałem jest Rene. Przywitał chłopca na sposób angielski, uściskiem dłoni i lakonicznem: - I jakże, mój chłopcze? poczem z uwagą obserwował go podczas śniadania. Drobny, drażliwego usposobienia chłopczyk z przed ośmiu lat, wyrósł na ogromnego, atletycznego młodzieńca, widocznie walczącego z zakłopotaniem, coby tu znaleźć do powiedzenia. Głowę nosił szlachetnie, ruchem jej przypominając trwożną czujność jelenia; przyglądając mu się, można było przypuszczać, że za zbyt poufałem dotknięciem, odrzuci ją w tył i umknie do ogrodu przez drzwi werandy, wśród szczęku stłuczonych szyb.
Po śniadaniu szybko się wysunął z pokoju, otworzył walizę, by z niej wydobyć rozliczne podarki, następnie podbiegł do drzwi kuchennych i pukając, spytał wesoło:
- Marto, czy mogę wejść?
Stara kobieta zaczęła przywitanie od głębokiego pokłonu, a skończyła zarzuceniem mu ramion na szyję.
- Och, mój drogi, jedyny chłopiec, wrócił nareszcie…
Zalała się łzami. Rene obydwiema rękami objął grubą figurę starej.
- Taki sam jestem jak dawniej? Więc spójrz.
Zapaska odwiązana z tyłu, osunęła się na podłogę. Gdy się schylała, by ją podnieść, trzęsąc się od śmiechu, szybkim ruchem wypiął jej od czepka piękną broszkę z agatów i wybiegł, zanim miała czas przemówić.
- jak to wesoło wrócić do domu! Wołał, jak wicher wypadając na podwórze, gdzie go czekał Henryk, chcąc mu pokazać gospodarstwo. – Zdaje mi się, że znów się stałem dzieckiem!
- Tobie nie jest przyjemniej w domu, niż nam z tobą – serdecznie szepnął Henryk. – Ale nie było ci przecież źle w szkole angielskiej?
Rene osłupiał.
- Źle? Jak mogłoby chłopcu być źle w szkole tak przyjemnej?
- A nauczyciele? Byli dobrzy?
- Och, zdaje się, że byli całkiem jak należy. Stary Briggs był najlepszym krokiecistą. Head czasami gderał, ale to z powodu podagry; złoty był z niego chłop, gdy komu coś dolegało. A sporty mieliśmy pierwszorzędne. Czy wiesz, że na ostatnim match’u pobiliśmy klub Rugby?
- A nie czułeś się chwilami osamotnionym i nie tęskniłeś za domem, będąc tak daleko od nas wszystkich?
- Miałem przecież Gilberta i Franka. A każdej chwili w razie potrzeby mogłem też wezwać wuja Harry’ego i ciotkę Nelly. Zupełnie jak gdybym miał dwie rodziny. Czy wiesz, że to jest wspaniałe miejsce? Możnaby pływać w tem źródle… Och, dalibóg!
W tej chwili wzrok jego padł na ogromne drzewa orzechowe. Przez długą chwilę przyglądał się im w milczeniu, następnie zwrócił się do brata z błyszczącemi oczyma.
- Nie pamiętam, że ona takie wielkie.
Obchodzili zabudowania gospodarskie. Rene odrazu się zaprzyjaźnił z siedmioma wielkiemi psami i mocno się interesował gołębnikiem, króliczarnią i drobiem. Krytycznie przyglądał się koniom, bezwiednie natomiast dotknąwszy brata brakiem uznania dla rosłego o lśniącej jasnej sierści bydła i tłustej czarnej nierogacizny. W tej chwili Jakób wjechał na podwórze, wioząc zakupna z targu i szybko zsiadł z konia, by przywitać gościa. Oczy starca napełniły się łzami, gdy otwierał pakiecik, zawierający gościeniec z Anglji.
- Że też pan Rene przez tyle lat pamiętał, jaką fajkę lubię!
Rene się odwrócił, by pogłaskać starą kasztankę.
- Tak jest, paniczu, to ta sama Djana. Panicz uczył się na niej jeździć. Dobrze się jeszcze trzyma; przyjechałem na niej z Avallon i nawet się nie zgrzała. Może sobie panicz pomyśleć, jak mi było pilno przyjechać i ujrzeć panicza po tylu latach. Ale też panicz wyrósł! Ostatnim razem, gdym panicza widział, to był takiem maleństwem, bledziutkiem; siedziało to w dyliżansie paryskim i tak tylko ku nam spoglądało. Musiałem się rozpłakać, jak panicz powiedział: „bądź zdrów Jakóbie”; taki panicz był smutny i spokojny; i taki malutki miał sam pojechać do tych tam Anglików. A teraz! Jaki młodzieniec, a wysoki jak pan Henryk!
Wtem spostrzegł jakoś, że Rene słucha niechętnie i przerywając potok wspomnień, wyjął z kieszeni list.
- Od panny Małgorzaty.
Gdy bracia się nieco oddalili, Henryk z pewnem wahaniem zauważył:
- Chyba cię Jakób nie rozdrażnił. To wierny stary sługa, który ojcu uratował życie, więc przyzwyczajony jest do pewnej poufałości z nami. Zresztą my tu na wsi nie znamy etykiety, lecz zapomniałem, że może ty w Anglji przyzwyczaiłeś się do większej uniżoności ze strony podwładnych. Jakób jest gadatliwy, ale nigdy nie okazuje braku szacunku.
Twarz Rene’go przybrała wyraz jeszcze głębszego zakłopotania niż poprzednio.
- Och, podwładni! Wcale nie idzie o te głupstwa! Niech sobie mówi ile chce – nienawidzę tylko tej sentymentalnej gadaniny.
Henryk przez chwilę łamał sobie głowę, nie mając najlżejszego wyobrażenia, co brat chciał przez to powiedzieć. Gdy znów podniósł oczy, Rene nachmurzony odczytywał list. Było to sztywne konwencjonalne przywitanie, widocznie dyktowane niby ćwiczenia kaligraficzne przez dorosłą jakąś osobę, a wysztychowane na linjowanym papierze dużem, krągłem, starannem pismem. Podpis zajmował trzy wiersze:
„Małgorzata Aloi -
Za de Marteu –
Relles”.
Składając list, Rene potrząsnął głową. – Ciekaw jestem, poco takiej małej fidze potrzeba nazwiska trzy razy dłuższego od niej samej – rzekł Rene poważnie.
- Jabym sądził, że „Margit Martel” najzupełniej wystarczyłoby dla dziecka. Aha, Henryku, kiedy to zaczynają się jej wakacje? Pisze mi, bym ją jak najczęściej odwiedzał. Czyż nie przyjedzie rychło do domu?
Henryk spojrzał nań zdumiony. – Ależ… rozumie się, że ona nigdy nie wyjeżdża z Avallon. Jakżeby mogła?
- Nigdy nie wyjeżdża z Avallon? Jakto, a wakacje? Przecież mi chyba nie powiesz, że ta biedna mysz przez cały rok jest zamknięta z takim starym smokiem jak ciotka?
- Ciotka jest bardzo dobra i miła – z lekkim wyrzutem rzekł Henryk. – I jestem pewny, że Małgorzata jest przy niej o tyle szczęśliwą, o ile nią w ogóle być może w tak przykrym stanie.
Rene nagle przystanął.

- W przykrym sta… Jakto? Czy jej się… stało coś złego?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...