Henryk ukończył kolegium Cystersów, licząc lat dziewiętnaście.
Rozwinął się w rosłego, silnego młodzieńca, zachowawszy skromność i wolną od
samolubstwa uległość z lat dziecięcych. Przyswoił sobie nieco wiadomości
praktycznych z zakresu ogrodnictwa i gospodarstwa mlecznego, potem wrócił do
domu i objął zarząd gospodarstwa; odprawił niezdolnego i nieuczciwego zarządcę,
wszystkie swe siły skierowując, jak ongi matka, ku uwolnieniu ojca, którego
umysł uwielbiał, od drobiazgowych kłopotów i przykrości, płynących z ubóstwa.
Rene tymczasem pozostawał ciągle w Anglji,
spędzając wakacje w domu wuja w Gloucestershire. Zdawał się wyrabiać
raczej na Anglika niż na Francuza; listy swe do domu, nieporadne we formie,
będące przeważnie sprawozdaniami z zawodów tennisowych, podpisywał: „R. Martel”.
Ukończył szkołę w roku ośmnastym, zdobywszy sympatję nauczycieli i kolegów,
oraz zazdrości godną reputację za wybitne zdolności w pływaniu, zbytkowaniu i
geografji.
Dla Henryka, powrót brata, którego nie widział od lat ośmiu, był
zdarzeniem pierwszorzędnej doniosłości. Szedł kilka mil w kurzu gościńca
paryskiego, na spotkanie dyliżansu, poczem zaczął ściskać i całować przybyłego
z takim zapałem, że Rene wyszedłszy dopiero co ze szkoły angielskiej, oblał się
płomiennym rumieńcem, mrucząc: - Och, doprawdy…
Na chrzęst ciężkiej bramy żelaznej, markiz wyszedł ze swej
pracowni i z tarasu przyglądał się obydwom rosłym młodzieńcom. Budową i cerą
byli do siebie podobni, a jednak różnica w ich wyglądzie była uderzająca. Henryk
wygląda – z uśmiechem pomyślał ojciec – jak staranna kopja, której oryginałem
jest Rene. Przywitał chłopca na sposób angielski, uściskiem dłoni i
lakonicznem: - I jakże, mój chłopcze? poczem z uwagą obserwował go podczas
śniadania. Drobny, drażliwego usposobienia chłopczyk z przed ośmiu lat, wyrósł
na ogromnego, atletycznego młodzieńca, widocznie walczącego z zakłopotaniem,
coby tu znaleźć do powiedzenia. Głowę nosił szlachetnie, ruchem jej
przypominając trwożną czujność jelenia; przyglądając mu się, można było
przypuszczać, że za zbyt poufałem dotknięciem, odrzuci ją w tył i umknie do
ogrodu przez drzwi werandy, wśród szczęku stłuczonych szyb.
Po śniadaniu szybko się wysunął z pokoju, otworzył walizę, by z
niej wydobyć rozliczne podarki, następnie podbiegł do drzwi kuchennych i
pukając, spytał wesoło:
- Marto, czy mogę wejść?
Stara kobieta zaczęła przywitanie od głębokiego pokłonu, a skończyła
zarzuceniem mu ramion na szyję.
- Och, mój drogi, jedyny chłopiec, wrócił nareszcie…
Zalała się łzami. Rene obydwiema rękami objął grubą figurę starej.
- Taki sam jestem jak dawniej? Więc spójrz.
Zapaska odwiązana z tyłu, osunęła się na podłogę. Gdy się schylała,
by ją podnieść, trzęsąc się od śmiechu, szybkim ruchem wypiął jej od czepka
piękną broszkę z agatów i wybiegł, zanim miała czas przemówić.
- jak to wesoło wrócić do domu! Wołał, jak wicher wypadając na
podwórze, gdzie go czekał Henryk, chcąc mu pokazać gospodarstwo. – Zdaje mi
się, że znów się stałem dzieckiem!
- Tobie nie jest przyjemniej w domu, niż nam z tobą – serdecznie szepnął
Henryk. – Ale nie było ci przecież źle w szkole angielskiej?
Rene osłupiał.
- Źle? Jak mogłoby chłopcu być źle w szkole tak przyjemnej?
- A nauczyciele? Byli dobrzy?
- Och, zdaje się, że byli całkiem jak należy. Stary Briggs był
najlepszym krokiecistą. Head czasami gderał, ale to z powodu podagry; złoty był
z niego chłop, gdy komu coś dolegało. A sporty mieliśmy pierwszorzędne. Czy wiesz,
że na ostatnim match’u pobiliśmy klub Rugby?
- A nie czułeś się chwilami osamotnionym i nie tęskniłeś za domem,
będąc tak daleko od nas wszystkich?
- Miałem przecież Gilberta i Franka. A każdej chwili w razie
potrzeby mogłem też wezwać wuja Harry’ego i ciotkę Nelly. Zupełnie jak gdybym
miał dwie rodziny. Czy wiesz, że to jest wspaniałe miejsce? Możnaby pływać w
tem źródle… Och, dalibóg!
W tej chwili wzrok jego padł na ogromne drzewa orzechowe. Przez długą
chwilę przyglądał się im w milczeniu, następnie zwrócił się do brata z błyszczącemi
oczyma.
- Nie pamiętam, że ona takie wielkie.
Obchodzili zabudowania gospodarskie. Rene odrazu się zaprzyjaźnił
z siedmioma wielkiemi psami i mocno się interesował gołębnikiem, króliczarnią i
drobiem. Krytycznie przyglądał się koniom, bezwiednie natomiast dotknąwszy
brata brakiem uznania dla rosłego o lśniącej jasnej sierści bydła i tłustej
czarnej nierogacizny. W tej chwili Jakób wjechał na podwórze, wioząc zakupna z
targu i szybko zsiadł z konia, by przywitać gościa. Oczy starca napełniły się
łzami, gdy otwierał pakiecik, zawierający gościeniec z Anglji.
- Że też pan Rene przez tyle lat pamiętał, jaką fajkę lubię!
Rene się odwrócił, by pogłaskać starą kasztankę.
- Tak jest, paniczu, to ta sama Djana. Panicz uczył się na niej
jeździć. Dobrze się jeszcze trzyma; przyjechałem na niej z Avallon i nawet się
nie zgrzała. Może sobie panicz pomyśleć, jak mi było pilno przyjechać i ujrzeć
panicza po tylu latach. Ale też panicz wyrósł! Ostatnim razem, gdym panicza
widział, to był takiem maleństwem, bledziutkiem; siedziało to w dyliżansie
paryskim i tak tylko ku nam spoglądało. Musiałem się rozpłakać, jak panicz
powiedział: „bądź zdrów Jakóbie”; taki panicz był smutny i spokojny; i taki
malutki miał sam pojechać do tych tam Anglików. A teraz! Jaki młodzieniec, a
wysoki jak pan Henryk!
Wtem spostrzegł jakoś, że Rene słucha niechętnie i przerywając
potok wspomnień, wyjął z kieszeni list.
- Od panny Małgorzaty.
Gdy bracia się nieco oddalili, Henryk z pewnem wahaniem zauważył:
- Chyba cię Jakób nie rozdrażnił. To wierny stary sługa, który
ojcu uratował życie, więc przyzwyczajony jest do pewnej poufałości z nami. Zresztą
my tu na wsi nie znamy etykiety, lecz zapomniałem, że może ty w Anglji
przyzwyczaiłeś się do większej uniżoności ze strony podwładnych. Jakób jest
gadatliwy, ale nigdy nie okazuje braku szacunku.
Twarz Rene’go przybrała wyraz jeszcze głębszego zakłopotania niż
poprzednio.
- Och, podwładni! Wcale nie idzie o te głupstwa! Niech sobie mówi
ile chce – nienawidzę tylko tej sentymentalnej gadaniny.
Henryk przez chwilę łamał sobie głowę, nie mając najlżejszego
wyobrażenia, co brat chciał przez to powiedzieć. Gdy znów podniósł oczy, Rene
nachmurzony odczytywał list. Było to sztywne konwencjonalne przywitanie,
widocznie dyktowane niby ćwiczenia kaligraficzne przez dorosłą jakąś osobę, a
wysztychowane na linjowanym papierze dużem, krągłem, starannem pismem. Podpis
zajmował trzy wiersze:
„Małgorzata Aloi -
Za de Marteu –
Relles”.
Składając list, Rene potrząsnął głową. – Ciekaw jestem, poco
takiej małej fidze potrzeba nazwiska trzy razy dłuższego od niej samej – rzekł Rene
poważnie.
- Jabym sądził, że „Margit Martel” najzupełniej wystarczyłoby dla
dziecka. Aha, Henryku, kiedy to zaczynają się jej wakacje? Pisze mi, bym ją jak
najczęściej odwiedzał. Czyż nie przyjedzie rychło do domu?
Henryk spojrzał nań zdumiony. – Ależ… rozumie się, że ona nigdy
nie wyjeżdża z Avallon. Jakżeby mogła?
- Nigdy nie wyjeżdża z Avallon? Jakto, a wakacje? Przecież mi chyba
nie powiesz, że ta biedna mysz przez cały rok jest zamknięta z takim starym
smokiem jak ciotka?
- Ciotka jest bardzo dobra i miła – z lekkim wyrzutem rzekł
Henryk. – I jestem pewny, że Małgorzata jest przy niej o tyle szczęśliwą, o ile
nią w ogóle być może w tak przykrym stanie.
Rene nagle przystanął.
- W przykrym sta… Jakto? Czy jej się… stało coś złego?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz